Papier przyjmie wszystko – głosi stare przysłowie. Ale żeby papier przyjął cokolwiek w formie drukowanej, trzeba najpierw przygotować to coś do druku. Możemy zrobić to sami – w końcu umiemy sami się ostrzyc, wyleczyć, naprawić telewizor plazmowy, więc czemu by nie poprojektować? Ewentualnie możemy zdać się na fachowca…

Jeśli już nam się udało dogadać z grafikiem, to zapewne otrzymaliśmy od niego (lub od niej) „plik do druku”. I tu dopiero mogą zacząć się schody, bo graficy to też ludzie i błędy popełniają, a czasem i nie wszystko wiedzą. „Plik do druku” musi bowiem spełniać wymogi techniczne ściśle określone przez drukarnię, a wynikające z technologii stosowanej w dalszej fazie produkcji. Tu nie ma „przebacz”: jeśli teraz coś jest nie tak, to potem może być tylko gorzej albo wcale. Oto najczęściej występujące niedoróbki dyskwalifikujące tzw. „plik do druku”…

Corel Excella Wordem pogania
Grzech I: zły format pliku

Skąd się biorą pliki do druku? Ano, powstają w takim czy innym programie, miejmy nadzieję „graficznym” – np. QuarkXPress, InDesign, Illustrator, no i ten… no… CorelDraw (trudno, musiałem go wymienić). W trakcie pracy grafik zapisuje swój projekt jako plik programu, w którym pracuje, odpowiednio w formatach: qxd, indd, ai, cdr. Jest to tzw. plik „otwarty”, który umożliwia dalsze modyfikowanie projektu. Plik taki może być otwarty jedynie przy pomocy odpowiadającego mu programu, i to w konkretnej wersji. Dodatkowo, aby poprawnie otworzyć plik, na danym komputerze muszą znajdować się co najmniej: a) użyte w projekcie fonty oraz b) tzw. załączniki, czyli np. zdjęcia i rysunki. Ale nawet taki podstawowy zestaw nie gwarantuje, że projekt, który właśnie oglądamy na naszym komputerze, wyglądał identycznie na komputerze grafika. Lista dodatkowych warunków jest zbyt długa i skomplikowana, by ją tu zamieścić, a widnieją na niej m.in. skrypty, pluginy, efekty i inne dzindziboły.

Z mojego doświadczenia wynika, że „otwarte” pliki „do druku” powstają również w biurach, w programach Word i PowerPoint (rozszerzenia doc i ppt). Drodzy Państwo: te programy nadają się do projektowania tak, jak pilarka nadaje się do przycinania paznokci. Efekty są zresztą podobne.

Wobec powyższych pliki „otwarte” zwykle nie są uznawane za pliki „do druku”.

W każdym programie graficznym można jednak wygenerować tzw. plik „zamknięty”. Plików zamkniętych nie da się modyfikować. Przynajmniej teoretycznie. Są więc bezpieczniejsze, bo prawdopodobieństwo, że to, co widzimy zatwierdzając projekt, zobaczymy po jego wydrukowaniu, jest znacznie większe niż w przypadku plików otwartych. Podstawowym formatem pliku zamkniętego przyjętym w poligrafii jest pdf, ale może być to również tif lub nawet jpg, o ile spełnią odpowiednie warunki. Ale o tym za chwilę.

Pdf ma różne odmiany, tzw. poziomy. Każde urządzenie, które ma odczytać nasz plik, a potem go wydrukować, naświetlić, wytłoczyć lub wyciąć, ma pewne ulubione poziomy plików oraz te, których nie rozumie, albo udaje, że rozumie, lecz interpretuje błędnie. W polskich realiach najbezpieczniejszy jest poziom 1.3, choć niektóre efekty są w nim nieosiągalne, stąd poziom 1.4 jest do przyjęcia. Wyższe – to już loteria.

Jeśli w projekcie mamy teksty, a nie daj Boże po polsku lub w innych językach obarczonych znakami diakrytycznymi, to kolejną ewentualną pułapką jest interpretacja polskich znaków. Chodzi o to, żeby „ą” wydrukowało się jako „ą”, raczej niż jako „ģ”. Stąd częstym życzeniem ze strony drukarni jest, by fonty użyte w projekcie były „skrzywione”. Oznacza to, że grafik przed wypuszczeniem pliku „do druku” powinien spowodować, by tekst stał się obrazkiem. Takiego tekstu nie da się potem zmienić, ale za to „ą” na pewno pozostanie „ą”. Drugą możliwością jest tzw. załączenie fonta w pliku pdf i to na ogół wystarczy.

Kremowy, beżowy i inne odcienie groszku
Grzech II: zła przestrzeń kolorystyczna

Jeśli projekt zawiera więcej kolorów, niż czerń i biel, to natrafiamy na kolejne schody: przestrzenie barwne. W świecie cyfrowym, a więc także w skomputeryzowanej poligrafii, kolory nie mają nazw, takich jak lazur poranka lub soczysty arbuz. W tym świecie kolory mają numery. Ale, że światło to jedno, a pigment to drugie, numery nie są te same. Ekran to kropki: czerwone, zielone i niebieskie, które świecąc w różnym stopniu, symulują kolory (RGB). W druku też mamy kropki, ale co najmniej cztery: niebieskie, purpurowe, żółte i czarne (CMYK). Przez ich nałożenie otrzymujemy dowolny kolor, a jeśli nie otrzymujemy, to możemy dodać kolejne kropki w dowolnym kolorze (np. z palety Pantone). Kolejne kropki oczywiście za dopłatą, więc plik „do druku” mieści się zwykle w przestrzeni CMYK, lub – dla niektórych technik druku – oparty jest wyłącznie o kolory Pantone.

Ale uwaga! To co na ekranie ma numer RGB 2/50/123, może nie znaleźć swego odpowiednika wśród barw drukarskich. Są też odcienie farb drukarskich, jakich żaden ekran nie pokaże, a już szczególnie ekran laptopa lub monitora biurowego. Nie odzwierciedli ich również biurowa drukarka. Ocenianie kolorów przy pomocy ekranu czy wydruków z „plujki” prowadzi do nieporozumień i kosztuje obie strony sporo nerwów. Jeśli jesteście Państwo maniakami koloru, to wiedzcie, że to drogie hobby. Wymaga posługiwania się kosztownymi narzędziami, jak monitory z najwyższej półki, kalibratory, próbniki barw i proofy, czyli wydruki wykonywane na specjalnych urządzeniach przy użyciu specjalnych materiałów. I koniec końców, tak naprawdę tylko proof zapewnia spokojne kolorowe sny.

A wracając do Worda: jako program biurowy, obsługuje wyłącznie przestrzeń RGB, więc efekt opisanego wcześniej manicure może zaskoczyć podwójnie.

Przestrzenie można zmieniać, czyli „konwertować”. Można również „konwertować” pliki „do druku”. Nie ma jednak gwarancji, że nasz obiekt o barwie 2/50/123, po przekonwertowaniu na CMYK na różnych komputerach i w różnych programach wyjdzie identycznie, bo na sposób „konwersji” mają wpływ różne czynniki. Lepiej więc unikać konwersji i od razu określać kolory w odpowiedniej, docelowej przestrzeni, czyli z góry założyć, że drukujemy z CMYK’a lub z Pantone’a, albo ściśle ustalić odpowiedniki barw w różnych przestrzeniach. M.in. do tego służy w wielu firmach księga CI. Tak, tak – księga CI.

Przypadkiem szczególnie trudnym do konwersji jest tekst złożony czernią w przestrzeni RGB, np. w Wordzie. Ta czerń nie zamienia się na zwykłą czerń, lecz czerń złożoną z kilku składowych, które biedny drukarz musi nałożyć absolutnie idealnie, aby brzegi liter pozostały ostre. Więcej o problemach z nakładaniem składowych – poniżej, a co do tekstu złożonego w czerni RGB, to jest to w zasadzie przypadek hipotetyczny: nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmie się takiego druku, a plik „do druku” wróci do nadawcy.

Jakieś to takie… rozmyte
Grzech III: zła rozdzielczość

Projekt nie dość, że kolorowy, to jeszcze ze zdjęciami. Kolejny kłopot: rozdzielczość. Zdjęcie cyfrowe składa się z pikseli – im więcej pikseli per cm2 (lub cal), tym ostrzejsze zdjęcie, ale i tym większy plik. Jednostką miary ostrości zdjęcia jest dpi mierzone względem wielkości zdjęcia, a wielkość pliku zdjęcia mierzymy w megabajtach (MB). Generalnie, im więcej dpi, tym więcej MB. Żeby zdjęcie o wymiarach 15×10 cm wyglądało fajnie na ekranie, wystarczy, żeby miało 72 dpi i takie zdjęcie waży np. 0,3 MB. Ale to samo zdjęcie, by wyszło ostre w druku, musi mieć 300 dpi, czyli cztery razy więcej i musi ważyć co najmniej 1,2 MB.

Każdy kolejny MB spowalnia komputer, więc graficy projektując, pracują na tzw. prewkach, czyli kopiach zdjęć właściwych (300 dpi) o rozdzielczości 72 dpi. I takie też prewki, ze względu na pojemność skrzynek mailowych, wysyłają do zatwierdzenia do klienta, w tym prewki w formacie pdf. Plik ze zdjęciami 72 dpi nie nadaje się do druku. W pliku do druku zdjęcia mają zawsze co najmniej 300 dpi.

Jest jeszcze dodatkowy haczyk: skalowanie. Kiedy powstaje zdjęcie lub zostaje zeskanowana ilustracja, to taki obraz zostaje zapisany w konkretnym formacie i rozdzielczości. I tej informacji już nie przybędzie. Zdjęcie, które w formacie 10×10 cm ma 300 dpi, można przeskalować do formatu 20×20 cm, ale wtedy będzie ono miało zaledwie 72 dpi. Komputer nie wymyśli szczegółów, których w danym formacie nie widać, a które byłoby widać, gdyby format był od razu dwukrotnie większy. Istnieją metody ostrzenia ilustracji, ale takie zabiegi zawsze wyjdą w druku. Nie można liczyć na to, że zdjęcie znalezione w internecie uda się wydrukować w formacie A3 i będzie ono po wydrukowaniu tak ostre, jak na ekranie.

Plik pdf w wersji do druku może zawierać zdjęcia opisane jako 300 dpi, ale jeśli te zdjęcia powstały przez przeskalowanie malutkich prewek z internetu, to całość i tak w druku będzie rozmyta.

Powyższe problemy dotyczą obrazów przetworzonych na piksele.

Istnieje jednak alternatywa – grafika wektorowa. Obraz nie jest tu zbiorem pikseli, lecz elementów geometrycznych, które można swobodnie skalować bez utraty jakości. Tak zapisywane powinny być m.in. logotypy, dzięki czemu ich jakość będzie taka sama na wizytówce 9×5 cm jak i na banerze 9×5 m. W pliku do druku elementy graficzne o brzegach ostrych powinny być elementami wektorowymi.

Jak z A4 zrobić A4
Grzech IV: brak spadów

Czasami z A4 nie da się uzyskać A4. To tak jak na drukarce: drukujemy piękny portret babci rozciągnięty w Wordzie na całą kartkę, a tu bęc: jakiś biały margines dookoła. W drukarni, owszem, można zadrukować A4 do spadu, ale trzeba uciec się do oszustwa – wydrukować na formacie większym, a potem dociąć papier do A4. Jeśli jednak wydrukujemy nasz portret w formacie stricte A4 i spróbujemy go dociąć, to przez niedokładności techniczne niektóre egzemplarze mogą nadal mieć maleńki biały margines. Portret babci musi być zatem nieco większy niż A4, standardowo o 3 mm w każdą stronę. Te 3 mm to właśnie tzw. spad. W pliku do druku właściwy format – ten po obcięciu, czyli w naszym przypadku A4 – wyznaczają tzw. znaczniki cięcia, czyli cieniutkie czarne kreski w rogach strony. Spad powinien wychodzić poza te znaczniki. Wielkość spadu określa każdorazowo drukarnia, bo zależy on od precyzji maszyn używanych w toku produkcji. Brak spadu w projekcie, w którym występują elementy wychodzące poza stronę, dyskwalifikuje plik do druku.

Portret babci to prosta sprawa – pojedyncza kartka. Bardziej skomplikowana jest np. broszura lub katalog. Aby uzyskać format np. A4 zszyty lub sklejony jak książka, pojedyncze strony układa się odpowiednio na tzw. arkuszu. I tak np. na arkuszu formatu B2 mieszczą się 4 kartki A4, czyli 8 stron broszury. Po wydrukowaniu, ale jeszcze przed docięciem, arkusz trzeba złożyć, a czasem jeszcze włożyć jeden arkusz w drugi. Po docięciu takiej „składki” strony zewnętrzne będą miały format A4, ale wewnętrzne będą węższe, nawet o 3-4 mm. Jeśli więc w projekcie jakiś element graficzny lub tekst będzie umieszczony zbyt blisko zewnętrznego marginesu, to może on na niektórych stronach… zniknąć. Ten błąd na ogół nie jest kardynalny – można go skorygować delikatnie modyfikując układ stron na arkuszu. Ale to już dobra lub zła wola drukarni.

Chciejstwo i co na to Szwajcaria
Grzech V: brak nadlewek i tęczowe gradienty

Z dotychczasowej uważnej lektury wiemy już, że aby uzyskać dowolny kolor w druku, należy nadrukować na siebie kolory składowe CMYK, a czasem jeszcze Pantone. Wiemy też, że maszyny drukujące są nieprecyzyjne. Ponieważ każdy kolor nakładany jest na kartkę osobno, miedzy kolorami następują mniejsze lub większe przesunięcia. Na ogół widać to jedynie pod lupą, ale na ostrych krawędziach obiektów ciemnych stycznych z jasnymi przesunięcie to może być widoczne gołym okiem i na brzegu może pojawić się dodatkowy kolor, niejednokrotnie całkiem zaskakujący. Miał być biały tekst na czarnym tle, a mamy różowo-biało-żółty.

Aby skompensować niedokładności w nakładaniu kolorów na arkusz, grafik powinien stosować tzw. nadlewki. W dużym skrócie – na każdym ostrym styku obiektu jasnego z ciemnym, krawędzi składowych jaśniejszych obiektu ciemnego powinny być odsunięte od obiektu jasnego w kierunku ciemnego bardziej niż ciemne. No właśnie – dlatego nie każdy może być grafikiem…

Brak nadlewek nie dyskwalifikuje „pliku do druku”, ale odpowiedzialność za ewentualne dodatkowe kolory spada na grafika, nie drukarnię. No i nie chcielibyście być obecni przy maszynie w czasie pasowania kolorów przy takim zleceniu – zapewniam!

I jeszcze obiecane słówko o gradientach, czyli pięknych przejściach koloru od jasnego do ciemnego. Zachwycający efekt ekranowy. Jednak i on może być źródłem niespodzianki, bo gradient, podobnie jak kolor jednolity, drukuje się ze składowych. I tak jak niedodrukowana składowa zmienia kolor jednolity, tym bardziej zmienia gradient. I nagle w równym przejściu od czarnego do białego – bęc – w samym środku szarości lub na jej brzegu pojawia się pasek… fioletowy… albo różowy… albo niebieski. Oczywiście: degustibus non disputandum est, więc gradienty muszą od czasu do czasu przyozdobić jakiś projekt, ale kolory składowe należy w nich dobierać bardzo, bardzo ostrożnie!

Litr farby na centymetr kwadratowy
Grzech VI: zbyt wysokie nafarbienie

Kolejne trudne, nowe słowo. Ale nie taki diabeł straszny. Skoro wiemy, że kolor w druku CMYK powstaje przez nałożenie składowych CMYK, to można się domyślić, że skład koloru daje się opisać zawartością procentową jego składowych. I tak np. podstawowy czerwony powstaje z 0% niebieskiego (C), 100% purpury (M), 100% żółtego (Y) i 0% czarnego (K).

A czarny? Otóż, żeby czarny był czarny, nie wystarczy sam czarny, bo taki czarny będzie mało czarny. Trzeba go jeszcze „podbić” innymi składowymi, które mogą zmienić odcień czerni i ją pogłębić. Na ekranie na ogół tego nie widać – czarny to po prostu zgaszone piksele. Ale na papierze czerń ma mnóstwo odcieni. Widać to zwłaszcza w zdjęciach, gdzie czarny jest niejako automatycznie „podbijany” innymi składowymi.

Nafarbienie to po prostu suma składowych. Dla podstawowego czerwonego nafarbienie wynosi: 0 + 100 + 100 + 0, czyli 200%. Dla czerni podbitej innymi składowymi może wynieść… No właśnie. Maksymalne nafarbienie każdorazowo określa drukarnia, w zależności od maszyny i materiału, na jakim drukuje. Jeśli nafarbienie nie może przekroczyć 300%, to składowe „podbijające” czerń, której jest 100%, muszą sumować się najwyżej do 200. Czyli może to być 66% niebieskiego, 66% purpury i 66% żółtego.

O poprawne nafarbienie zdjęć oraz innych elementów kolorowych musi zadbać grafik, o ile zależy mu na poprawnym oddaniu kolorów. Jeśli nafarbienie w pliku do druku przekracza maksymalne określone przez drukarnię, jesteśmy znów zdani na jej łaskę. Albo plik wróci do korekty (wariant optymistyczny), albo drukarz, by nie zatopić papieru w farbie, ujmie składowych na maszynie w trakcie druku (wariant realistyczny) i kolejna niespodzianka dla klienta gotowa.

Jeszcze nam się przypomniało
Grzech VII: majstrowanie przy „plikach zamkniętych”

Tak, tak – ingerencja w pliki zamknięte jest możliwa. W końcu, po co szukać pliku otwartego w archiwum, albo szukać, kto ten plik wygenerował, a potem pisać maile, ustalać, ustalać, ustalać, a potem po raz kolejny egzekwować plik „do druku”? Istnieje droga „na skróty”. Zamknięty plik „do druku”, jak każdy plik, można rozebrać na kawałki, coś tam pozmieniać, dodać, usunąć, a potem z powrotem złożyć… rękoma innego grafika. Zaraz, zaraz… Gdzie się poddział kod kreskowy? Przecież był! Ale tego jest 100.000 egzemplarzy! Aaagh!

Uff! Dużo tego! Ale może następnym razem, kiedy plik „do druku” wróci do Państwa opatrzony listą błędów i z adnotacją „AWYKONALNE” lub zaskoczy Was swoim wyglądem ważny druk firmowy, będziecie wiedzieli, co poszło nie tak…